Miłosz Pasiecznik – przedsiębiorca, zwykły człowiek z niezwykłą determinacją, dążący do realizacji swoich marzeń. Jednym z nich było wzięcie udziału w World Marathon Challenge, czyli 7 maratonów w ciągu 7 dni na 7 kontynentach.
Gratulacje i szacunek za to co zrobiłeś i jak to zrobiłeś. Pokazałeś, że można mieć marzenia, że można do nich dążyć. Powiedz jak to się stało, że pomyślałeś o wzięciu udziału w World Marathon Challenge?
Tak na prawdę wszystko zaczęło się 4 lata temu – w 2016 roku. Wtedy szukałem jakiegoś dużego celu. Chciałem wrócić do biegania. Wcześniej, w gimnazjum, biegałem sporo, na zawodach wygrywałem, byłem medalistą mistrzostw Polski. Potem przytrafiła się jedna poważna kontuzja, druga i zrezygnowałem na wiele lat. W pewnym momencie pomyślałem o powrocie. Do tego był mi potrzebny cel. W głowie zaświtał mi pomysł: może korona maratonów Polski? Ale przecież to ukończyło tyle osób. Za małe wyzwanie dla mnie. Trafiłem w sieci na informację o World Marathon Challenge. Zapaliłem się do tego pomysłu. Tym bardziej, że żaden Polak jeszcze tego nie skończył. Trochę mnie to zmobilizowało. Sam na początku nie wierzyłem tak do końca, że to zrobię, ale zacząłem wspominać znajomym, że to zrobię. Sam pomysł rósł w głowie. Aż do zeszłego roku. Podczas poprzedniej – piątej edycji World Marathon Challenge – podjąłem decyzję i od razu napisałem do organizatora, że jestem zdecydowany.
Udowodniłeś, że można konkurować z silnymi rywalami i wygrywać, nie będąc zawodowym sportowcem.
Faktycznie na wyjeździe były osoby, które pojedyncze maratony biegły lepiej ode mnie, ale tu chodziło jednak o całość. Generalnie cała grupa to byli bardzo doświadczeni biegacze. Masę z nich ukończyło bardzo trudne ultramaratony (Badwater, po kilka razy UTMB), pokończone kilkukrotnie zawody Ironman. Porównując się do nich okazywało się, że ja to miałem jednak bardzo małe doświadczenie.
Przypomnijmy – ukończyłeś m.in.: Łemkowyna Ultra Trail 150, UTMB 170 km…
Setka w Krynicy, setka w Kaliszu. Wiedziałem jak się biega długie dystanse, ale mój cel na World Marathon Challenge był taki, żeby dobrze się przygotować, skończyć całość na dobrym miejscu i w dodatku bez kontuzji.
W jaki sposób przygotowywałeś się do tego morderczego tygodnia?
(śmiech) nie na wszystko można się przygotować. To, na co kompletnie nie miałem wpływu, to jak organizm będzie się zachowywał po lotach międzykontynentalnych. To były loty od 10 do 20 godzin (najdłuższy był z RPA do Australii z dwoma międzylądowaniami na tankowanie). Wcześniej nigdzie poza Europą nawet nie byłem. To była pierwsza wielka niewiadoma. Drugą było bieganie maratonów dzień po dniu. Też tego nigdy nie robiłem. Na żadnych zawodach nie biegałem dzień po dniu. Po moich ukończonych ultra wiedziałem jedno: musze być bardzo dobrze przygotowany siłowo.
Kiedy zacząłeś przygotowania?
Takie poważne, konkretnie do tego wyzwania to ok. 4,5 miesięca przed startem. Zaraz po UTMB, czyli od połowy września 2019 roku.
Jak wyglądał ten czas?
Dużo siłowni, ćwiczeń typowo pod biegi górskie: np. skoki na skrzynię, schody, bardzo dużo ćwiczeń CORE. Biegowo realizowałem wszystko to, co mi rozpisywał trener Paweł Kosek. Do tego sauna, współpraca ze świetnym fizjoterapeutą – Krzyśkiem Jankowskim, rolowanie, rozciąganie. I tak ten czas wyglądał. Często było tak, że rano biegałem, a wieczorem miałem ćwiczenia na siłowni albo regeneracja w saunie.
Psychicznie przygotowywałeś się do zawodów od 2016 roku, intensywnie fizycznie niecałe 5 miesięcy przed startem. Przychodzi dzień wylotu i?
Wylot na pierwszy maraton na Antarktydzie, już po odprawie w Kapsztadzie, zaczął się z przygodami. Byliśmy już po check-inie i czekaliśmy na lot. Dostaliśmy informację, że wracamy do hotelu, bo warunki są tak złe, że pilot podjął decyzję o odwołaniu rejsu. Duże walizki zostawiliśmy na lotnisku i wróciliśmy do hotelu. Po południu dnia następnego dostaliśmy informację, że nie będzie wylotu na południe, tylko zaczniemy w RPA. W tym czasie organizatorzy załatwili rosyjski samolot transportowy do zadań specjalnych IŁ-76. Po dobie oczekiwania zaczęliśmy w końcu zawody. Początek odbył się w trudnych warunkach – wiał bardzo silny wiatr. Biegłem ze sporą rezerwą, ale wynik 3:06 też cieszył. Wiedziałem, że nie mogę cisnąć na maksa na pierwszym biegu.
Samolot był przez ten tydzień nie tylko środkiem komunikacji dla uczestników, ale tak naprawdę domem. Jak Twój organizm sobie z tym radził?
Tak, w samolocie jedliśmy, odpoczywaliśmy i spaliśmy. Czułem, że jestem zmęczony przez zmiany czasu, ale tak na prawdę byłem tak skupiony na celu, jakim były kolejne maratony, że odczułem to dopiero po 3 dniach po powrocie do Polski. Dla organizmu to jest masakra. Podczas lotów w samolocie myśleliśmy tylko o tym, żeby jak najwięcej spać i dobrze zjeść.
Czy przy takim zmęczeniu mieliście w ogóle ochotę ze sobą rozmawiać?
Niekoniecznie w samolocie, ale czekając za walizkami, czy odpoczywając po biegach – tak. Ludzie rewelacyjni. Na trasie ostra rywalizacja, ale poza – wszyscy sobie pomagali. Było super!
Jak z jedzeniem? Czy organizator zapewniał posiłki?
W samolocie i na biegach tak, resztę każdy organizował sobie we własnym zakresie. To co było serwowane na pokładzie, było takie sobie. Od dobrych kilku miesięcy nie jem mięsa i nie miałem za dużego wyboru. Z tym było ciężko. Ile można jeść makaron 😉 W trakcie biegów miałem swoje żele i odżywki. Z perspektywy czasu, myślę, że mogłem tego zabrać więcej. Dobre odżywienie organizmu przy takim wysiłku to jest podstawa.
Jak radziliście sobie z regeneracją?
Nie było na to czasu. Starałem się rozciągać, kiedy się dało. Na pewno od razu po biegu. Jak był dostępny prysznic, to prysznic z zimną wodą. Oczywiście tam, gdzie było to możliwe. Na Antarktydzie nie mieliśmy na przykład prysznica w ogóle, najbliższy dla nas był dopiero w Australii. Plusem za to było menu. W rosyjskiej bazie arktycznej świetnie nas nakarmili. Na śnieżnej pustyni niesamowite było też to, że przez całą dobę było jasno – niezależnie od pory dnia. To było wyjątkowe, bo większość maratonów odbywała się wieczorami. W ciągu dnia odbył się jeszcze jeden – ten nieszczęsny w Brazylii, w potwornym upale, w samo południe.
Czy to był dla Ciebie najgorszy bieg?
Tak. Prosto z chłodnego Madrytu klimatyzowanym autokarem pojechaliśmy na start. Po wyjściu z niego weszliśmy w ścianę gorącego i dusznego powietrza. Nie mieliśmy czasu na aklimatyzację, bo zaraz zaczynał się bieg. W Fortalezie miałem kryzys już na 1 kilometrze. Nie wiedziałem, czy iść, czy usiąść w namiocie i odpocząć. Po pierwszym okrążeniu (ok. 3,5 km) wbiegłem do namiotu i ratowałem się mrożonym arbuzem i innymi owocami. Co okrążenie dostawaliśmy gąbki z lodem. Bez tego ciężko by było ten maraton przebiec. Dopiero przy ostatnich 10 kilometrach organizm przyzwyczaił się tak, że biegło się w miarę komfortowo.
A jaki bieg wspominasz najlepiej?
Antarktydę. Pomimo tego, że miałem tam najgorszy czas. Potwornie wiało i było zimno, ale to było coś zupełnie innego. Z jednej strony to podróż transportowym samolotem pozbawionym okien z super załogą. Z drugiej samo miejsce, w którym oprócz samolotu i paru kontenerów stacji badawczej nie ma nic. Sam śnieg, wiatr i mróz. Na Antarktydzie odbywał się drugi bieg cyklu, więc tych sił w nogach miałem jeszcze dużo, ale mając w głowie to co mnie jeszcze czeka, oszczędzałem się. Do połowy biegliśmy w grupie 4-osobowej i zmienialiśmy się biegnąc pod wiatr. Dzięki temu każdy z nas zyskiwał i oszczędzał siły. A było ciężko. Warunki były zupełnie nienaturalne, jak na tę porę roku. Mróz i wiatr były tak silne, że czasami nie było widać, gdzie się biegnie. Na pierwszych kilometrach kilka razy się przewróciłem. Pod kilkucentymetrową warstwą śniegu było mnóstwo lodu. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę. Tym razem turystycznie.
Jak wyglądały trasy, którymi biegaliście?
Były wytyczane specjalnie dla nas. Były to pętle – w zależności od kontynentu miały różną długość. Zawsze tak, żeby co jakiś niewielki odcinek był punkt odżywczy. Poza Antarktydą, trasy były przygotowywane przez lokalne ośrodki biegowe. W Australii po biegu zrobili bardzo fajnego grilla. W Brazylii za to stanęli na wysokości zadania pod względem wody i mrożonych owoców. Dla osób z naszego klimatu, tam było potwornie gorąco.
To była 6 edycja. Do momentu jej rozpoczęcia żaden Polak w niej nie brał udziału?
Tak. W tej było nas aż trzech. Każdy z nas zapisywał się z założeniem, że będzie tym pierwszym Polakiem. Poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy. Krzysztof Stępień i Łukasz Urbaniak to fantastyczni ludzie z niesamowitym dorobkiem biegowym. Miło było pogawędzić z nimi w ojczystym języku.
Miłosz, World Marathon Challenge to jest COŚ. Zrobiłeś to i wygrałeś. Aż boję się zapytać – co dalej?
(śmiech). Szczerze, to ciężko sobie coś bardziej niezwykłego wyobrazić. A przynajmniej coś z tak skomplikowaną logistyką jak World Marathon Challenge. Na pewno bym chciał przebiec maraton na Biegunie Północnym. Może się uda w kwietniu przyszłego roku. Chciałbym te zawody skończyć z dobrym wynikiem.
Czyli też wygrać?
Być w pierwszej trójce. Tak samo, jak planowałem to w World Marathon Challenge. Na ten rok na pewno ukończenie Korony Ultranmaratonów Polskich, do celu pozostał mi już tylko Bieg Rzeźnika oraz Ultramaraton Karkonoski. A może jeszcze Lądek 240km? Pod koniec roku walka o życiówkę w płaskim asfaltowym maratonie w Walencji. Na przyszłe lata, na mojej liście celów jest jeszcze m.in. Spartathlon, Western States 100 – to chyba najstarszy ultra w USA, Badwater Ultramarathon czy PTL.
Imponująca lista. Pokazałeś, że warto stawiać sobie z pozoru nierealne cele i do nich dążyć. Życzę, żeby następne projekty sprawiły Ci tyle radości, co World Marathon Challenge. Powodzenia…
Dziękuję.
Rozmawiał Witek Przybylski